Alfred Sung to Kanadyjczyk chińskiego pochodzenia, który specjalizuje się w projektowaniu sukien ślubnych. Nic więc dziwnego, że szala wagi produkowanych na licencji perfum sygnowanych tą marką zdecydowanie przechyla się na damską stronę. Jak jednak wyczytać można na specjalistyczych stronach, dom mody Sung prowadzi agresywną kampanię licencjonowania produktów. Zaczynaliśmy więc od sukni ślubnych, a mamy na chwilę obecną nie tylko męskie perfumy ale i ciuchy czy produkty spod znaku Sung Homme, czyli artykuły wyposażenia wnętrz… No cóż, każdemu wolno chcieć zarabiać 🙂 Mimo całej swej zachłanności perfumy dla mężczyzn wychodzące spod szyldu Sung nie pojawiają się zbyt czesto. Pierwszymi z nich były omawiane dzisiaj Homme. Na blogach, forach itp. w naszych szerokościach geograficznych nieodmiennie przywołują skojarzenia z tzw. „dyktą”, za to na obcojęzycznych forach wymiany perfumowej myśli mówi się o świetnym powerhousie, nieodżałowanym dziecku swoich czasów (lata 80-te). Dzięki koledze FourOfKind (pozdro brachu!) miałem okazje zrewidować „fakty i mity” na temat tego, umówmy się, niszowego w polskich warunkach pachnidła.
Często ten zapach porównywany jest w opisach do Quorum od Antonio Puiga i wąchając otwarcie potwierdzam – zaiste prawda 🙂 Podczas jednak, gdy w Quorum podobne rzeczy wyrabiają się w sercu zapachu, gdy do nieokiełznanej zieloności dołączają się igły, tak w Sungu jest to domena otwarcia. Mamy więc sosnowo-jodłowe, iglaste otwarcie, ale podkręcone od samego startu nieco syntetyczną nutą aldehydową, która podciąga zapach na metry od skóry. Od początku czuć, że „moc jest z nami”. Tu skojarzenie z denaturatem jak najbardziej prawidłowe, faktycznie czuć w zapachu mocny fiolet – bardzo trafnie określił to na perfuforum RayFlash – sok z ciemnych winogron. Dzięki aldehydom czuć właśnie rozwodnienie zapachu – tak spokojnie mógłby pachnieć Quorum Light. Im dalej, tym skojarzenia z Quorum przestają być aktualne, w sercu albowiem zapach nabiera kwiatowego charakteru. Kwiaty są tu podane w wydaniu ziołowym, kojarzącym się delikatnie z Oscarem de la Renta Pour Lui, wciąż jednak przeszkadza mi ewidentnie syntetyczna aldehydowa nuta, do której dołączać zaczyna nuta mydlanego piżma z bazy. W połączeniu z ziołowym charakterkiem wspomnianych wyżej kwiatków woń przywodzi mi nieco na myśl zalaną płynem do naczyń popielniczkę. Zapach od tego momentu, tj. ok. 1,5 godziny po aplikacji zaczyna mnie męczyć swoją aldehydowo-mydlano-popielisto-leśną mieszanką. A trwałość i projekcję ma Sung znakomitą, na poziomie największych mocarzy – trzeba go z siebie zmywać 😉
Podsumuję krótko – świetne otwarcie, niezłe serce i koszmarna, ciągnąca się w nieskończoność mydlano-piżmowa baza. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły zapach, wręcz przeciwnie. Mnie jednak mieszanka piżmo + aldehydy zdecydowanie odrzuca. Po dwóch godzinach od aplikacji od intensywności nut zaczyna boleć mnie głowa, a zapach jeszcze nie zdążył się „rozpędzić”. Nie chodzi tu o jakość składników, ale o nadmierność użycia nut piżmowych i aldehydów, przez które mam ciągłe wrażenie sztucznego „podkręcenia” zapachu. Tak jakby świetną herbatę posłodzić słodzikiem z aspartamu – cały smak zabito po drodze sztuczną, obcą naturze nutą. Gdyby całość pachniała jak otwarcie i serce, byłby to jeden z moich prywatnych hitów, a tak, nie mogę go używać. Nie wykluczam jednak, że fanom klimatów „powerhouse” bardzo się spodoba. Warto też dodać, ze jak na zapach klasyczny i typowo samczy jest dość lekki. Wiem, że odcina się to dysonansem od słów parę linijek wyżej, ale tak w istocie jest – to świeżak w stylu powerhouse. No i do tego jest diabelnie tani…
w dwóch słowach: świeżak z minionej perfumiarskiej epoki, dla fanów nut aldehydowych.
Technikalia:
głowa: kminek, jałowiec, pieprz, bylica, szałwia, bazylia, bergamotka, cytryna, galbanum, ziele angielskie, petit grain
serce: aldehydy, goździk, jaśmin, kminek, róża, igły sosnowe, przyprawy, geranium
baza: skóra, drewno sandałowe, żywica sosnowa, paczula, piżmo, mech dębowy, wetiwer, cedr
nos: ???
data powstania: 1989